Na dzień dobry, zaczniemy od zboczenia…

… zawodowego ma się rozumieć, bo to ono popchnęło mnie do wystartowania z tym blogiem.
Gdzie bym nie była, czy na mieście, czy w galerii handlowej, jak tylko nic mnie nie goni, zaglądam do księgarń. Wiem zazwyczaj z góry, czy coś kupię, czy nie ale i tak wchodzę, by zobaczyć co jest. Krążę miedzy półkami, bez specjalnego celu i zatrzymuję się dopiero, gdy jakiś tytuł lub okładka mnie zainteresują. Ostatnio jednak coraz rzadziej się to zdarza i muszę na oślep zatrzymać się gdziekolwiek. Powoli zaczynam to ignorować, ale wciąż zadziwia mnie, jak mało jest na półkach interesujących okładek. Większość to zdjęcia, a jak się ostatnio okazało, nawet powtarzające się zdjęcia i motywy, kopiujący odgórnie przyjęty styl dla danej grupy książek.
Przykład:
Dwa lata temu w modne były powieści o wampirach, więc której by pozycji z tego gatunku nie wziąć do ręki, na ciemnej okładce prezentowano nam kawałek atrakcyjnej dziewczyny, najczęściej była to twarz lub usta. W niektórych, bardziej ambitnych przypadkach, pojawiały się też zakrwawione kwiaty i przystojni młodzieńcy, a jeśli ktoś chciał być naprawdę oryginalny, umieszczał w tle nocne niebo lub księżyc. 
Wyjątku nie stanowi żadna inna grupa książek. Weźmy chociażby literaturę para historyczno-obyczajową dla kobiet. Na którą nie spojrzeć, na okładce widzimy kobietę w historycznym stroju, koniecznie z obciętą do połowy głową. 
Kryminały z północy kontynentu? Stylistyka ubrudzonych teł i wielkich białych lub czerwonych liter. Mało? Mogę tak cały dzień. 
Podobna refleksja nachodzi mnie oglądając plakaty w miejskiej gablocie zapowiedzi filmowych. Nie będę jednak przytaczać przykładów, bo już wielu dobrych ludzi, w miejscu zwanym Internet, zrobiło to za mnie i dokonało oceny kreatywności. Polecam artykuł: Plakat kiedyś, plakat dziś oraz Plakaty filmowe, a brak kreatywności…
Innymi słowy, okładki i plakat – które mają ze sobą wiele wspólnego, między innymi to, że projektuje je się podobnie – są nawet nie tyle złe, co kompletnie nie wyróżniające się z tłumu. Zachowawcze, powiedziała bym. Niczym sto niebieskich sukienek, bo niebieski jest w tym sezonie modny. A już mowy nawet nie ma o pewnej awangardzie. Chociaż nie, awangardą jest, jeśli wydawnictwo zamiast zdjęcia, zdecyduje się na grafikę. Jakąkolwiek. Tak, wtedy można powiedzieć, że wydawca był odważny i założył czerwone spodnie. – Nie można mieć im tego za złe, prawda? W końcu chodzi o to, aby tę książkę sprzedać, a nie wystawiać w galerii. Ale jednak to i tak boli.
W połowie ubiegłego stulecia, istniało coś takiego jak Polska Szkoła Plakatu oraz Polska Szkoła Ilustracji. Projekty stały na wysokim poziomie artystycznym, czego nie można powiedzieć o dzisiejszych. Stało się tak, gdyż lata 90. przyniosły wraz z sobą zachodni styl zamiłowania do realizmu i wymuskania. Niewdzięczne dziecko globalizacji. Nie jest to problem tylko Polski. Wiele krajów, starając się zachować rodzimą kulturę, wciskają krajową sztukę w ambitne książki dla dzieci, okładki i plakaty, a także filmy, które co przykre, nie spotykają się z na tyle dużym zainteresowaniem, aby stanowić konkretną część rynku. Można by tutaj przytoczyć znane wszystkim słowa: „klient nasz pan” i robimy, to co się sprzedaje, ale czy dobrze jest tak karmić ludzi tandetą i bylejakością, nawet jeśli sami jej chcą?
Pan Andrzej Prągowski, grafik i plakacista, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, komentuje problem tak:
AP: Zacznijmy od tego, że olbrzymia ilość okładek, to okładki zdjęciowe. Czego nie zrobię więc graficznego, to moje okładki na tych blatach w księgarni już się wyróżnią. Jednak nikt nie chce już okładek graficznych. Z nimi jest podobna sytuacja jak z plakatem filmowym. Wydawca mówi tak: jak okładka będzie graficzna, to czytelnik pomyśli, że książka jest pewnie bardzo ambitna i inteligentna…
Rz: …i się nie sprzeda.
AP: Dokładnie tak. Przecież kiedy plakat filmu jest abstrakcyjny, to jasne jest, że to nie będzie płytki film akcji. Moim zdaniem jednak takie podejście jest straszne. Media stworzyły widza o określonym zasobie inteligencji i twierdzą – na podstawie różnych słupków i tabelek – że to właśnie on jest odbiorcą teatru, kina, książki, gazet. Mówiąc wprost: konsument do którego to wszystko ma trafić, charakteryzowany jest jako debil.
No cóż, szczera prawda. W mojej opinii, utknęliśmy w błędnym kole. W pewnym momencie, zaczęto powoli przyzwyczajać konsumenta do wygody umysłowej i bylejakości, aż w końcu ten klient, sam zaczął być leniwy i niewymagający. Ponieważ nie wymaga, dostarcza mu się produkt, jakiego oczekuje. Koło się zamyka.
Zastanawia mnie tylko, czy tak być musi. Czy społeczeństwo, po prostu nie zna alternatywy i przyzwyczajone, że  – dobra grafika to taka, która powiela schemat a wszystko, co „inne”, znaczy ambitne, czyli nie dla mnie  – samo nie robi z siebie idioty? I gdyby tak zaczęło pojawiać się więcej dobrych projektów, nawet dla produktów „odprężających”, nie ambitnych, czy zmieniłoby się myślenie przeciętnego Kowalskiego? A zresztą, skąd wiesz, że ambitne nie jest dla Ciebie, skoro nawet nie zadałeś sobie trudu, by zajrzeć i zrozumieć? Niektórych odstrasza już same słowo „ambitne”.
Zdarza mi się spotykać ludzi, którzy z góry zakładają, że nie lubią i nie polubią alternatywnego czy ambitnego kina/ literatury – nie mówiąc, już o czytaniu książek w ogóle – alternatywnej rozrywki, a po moich namowach zmieniają zdanie. Nie wszyscy oczywiście, niektórzy zwyczajnie nie chcą się przekonać i jak mówi stare porzekadło: ktoś musi zamiatać ulice – co nie znaczy, że nie mam szacunku dla ludzi zajmujących się pilnowaniem czystości w miastach. 🙂
Poprzez ten blog, chciałabym pokazać Wam, drodzy czytelnicy, alternatywę, umies
zczając tutaj propozycje projektów własnych oraz dostępnych na rynku rzeczy wartych polecenia.
Ale nawet jeśli nie spodobają się Wam moje rozwiązania, to zawsze zachęcam, by interesować się różnymi rzeczami, choćby po to, żeby budować w sobie światły sceptycyzm.