A’ propos Korpo-Księcia – recenzja filmu animowanego "Mały Książę"

Czyli o tym jak straszliwie rozczarował mnie film, którego zwiastun doprowadza do łez. 

Antoine de Saint-Exupéry napisał Małego Księcia nie tyle z myślą o dzieciach, co o dorosłych. Przygody chłopca z asteroidy B-612, które stanowią swoisty traktat filozoficzny na temat prostych życiowych prawd uświadamiają, że można w pewnym momencie zatracić dziecięcą radość i popaść w absurdy dorosłości. Jednocześnie pokazują, że rozstania oraz smutek są nieuniknioną częścią życia, ale nie muszą być wcale odbierane jako coś złego.

Historia, która przeważnie wyciska łzy z oczu dorosłych, często jest niezrozumiała dla samych dzieci. Pojawiła się jednak okazja, by opowiedzieć ją na nowo i zachęcić do sięgnięcia po oryginalną lekturę. Paramount Animation, podjęło się tego zadania i wszystko wskazywało na to, że szykuje się animowany majstersztyk. Był to jednocześnie najbardziej wyczekiwany przeze mnie film tego roku.

Wracając z kina po odbytym seansie, przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, co mam powiedzieć. Jednak im bardziej o tym myślałam, tym więcej emocji się pojawiało. W końcu wybuchłam.Głównie rozczarowaniem.

W przeciągu piętnastominutowego spaceru, czyli czasu dzielącego kino od mojego domu,  zdążyłam wraz z moim partnerem wymyślić co najmniej trzy tury mniejszych i większych zmian, które w znaczący sposób poprawiłyby tę produkcję. Choć wytwórnia i reżyser pochodzą zza oceanu, film jest francuski. Cenię wysoko europejskie kino, właśnie za to, że jest inne od amerykańskiego. Przede wszystkim nie jest tak bezpośrednie w przekazie, a głównej atrakcji nie stanowi wciśnięty na siłę motyw wyścigu z czasem. Jednak Mały Książę, pomimo wielu zalet w tym wspaniałej animacji poklatkowej ilustrującej wspomnienia został rozcieńczony hollywoodzkim mlekiem.

Wszystkie najlepsze wątki zawarto już w zwiastunie. Pierwsze 2/3 filmu rozwijają oczywiście ten kilkuminutowy spot i ogólnie rzecz ujmując, były to przyjemne 2/3 filmu.

Zaczyna się od przedstawienia korpo-mamy i korpo-córci, której życiową misją jest dostać się do korpo-szkoły i zostać korpo-ludkiem. Wszystko, łącznie z pixarową stylistyką animacji, ma podkreślać korpo-świat, w którym żyją nasi bohaterowie. Nagle na drodze idealnego planu na życie, staje ekscentryczny sąsiad, były pilot, który porywa bohaterkę w świat fantazji. Opowiada jej o tajemniczym chłopcu spotkanym lata temu na Saharze. Historia przerywana jest kadrami pokazującymi przemianę i zacieśniającą się więź pomiędzy dziewczynką, a staruszkiem. Gdy opowieść o Małym Księciu dobiega końca, kończy się dla mnie film. W przenośni, bo w praktyce niestety trwa dalej.

Uwaga zaczynają się spoilery!

Mały Książę, zgodnie z książkową historią, musiał umrzeć ukąszony przez żmiję, by móc powrócić na swoją planetę. Ta symboliczna scena, zawsze miała dla mnie coś magicznego. Nieuniknio
ne rozstanie i ból straty, tylko pokazują jak silne więzi mogą łączyć ludzi. Mały Książę wywarł wpływ na życie lisa i pilota, z którymi się zaprzyjaźnił, samemu ucząc się od nich. Bogatszy o wiedzę i nowe doświadczenia, mógł powrócić do swojej ukochanej róży.
W filmie Osborne’a główna bohaterka nie godzi się na takie zakończenie, podobnie jak przed laty, pilot nie chciał pogodzić się z odejściem małego przyjaciela. Dziewczynka ma mnóstwo pytań i wątpliwości. Chce mieć pewność, że chłopiec doczekał się szczęśliwego zakończenia. Sytuacji nie poprawia też fakt, że i pilot wkrótce będzie musiał udać się w swój ostatni lot. Bohaterka traci swoją wiarę we wszystko, co usłyszała i woli w ogóle nie zaznać głębszych uczuć, niż dopuścić do straty. Wraca do bezpiecznego korpo-planu na życie. Jednak serce nie sługa i gdy kilka dni później staruszka zabiera karetka pogotowia, w bohaterce znów odzywają się gwałtowne emocje.
Gdyby w tym momencie zasugerować śmierć pilota i umiejętnie poprowadzić przemianę, która dokonała się w dziewczynce, a nawet w matce, film byłby co prawda trochę krótki, ale za to w idealny sposób podsumowujący ideę historii o chłopcu z gwiazd. Jednak pojawia się powtórka z filmu Pixara Odlot. Majstersztyk zniszczony przez część o gadających psach. Cytując mistrza: Brakuje w słowniku ludzi kulturalnych słów, które dostatecznie obelżywie nazwałyby tego, kto wpadł na pomysł dalszej części filmu. W tej nieszczęsnej 1/3, pojawia się zhollywodzona, wciśnięta na siłę, rujnująca wszystko sieczka, o tym jak dziewczynka leci samolotem na korpo-planetę, gdzie i Mały Książę dorósł, zamieniając się w korpo-człowieka. Chciałabym wymazać to z pamięci i wierzyć, że europejskie kino nigdy do niego nie dopuściło. Przegadany, nudny i niszczący piękno oryginału fragment, miał stanowić coś na wzór wewnętrznej walki – bo przecież nie dzieje się to naprawdę – bohaterki z samą sobą. W rzeczywistości obdarł tę produkcję ze wszystkiego, co najlepsze. Co prawda bez niego film nie wywiązałby się ze swojego głośnego hasła: „Stara historia opowiedziana na nowo”, ale czy byłoby to aż takie straszne?
Oczywiście bohaterce udaje się wygrać wyścig z czasem i skopać kilka korpo-tyłków. Razem z dorosłym Małym Księciem leci na B-612, by przekonać się że baobaby zniszczyły asteroidę, a róża umarła. Jednak nie łammy się. Wschód słońca przywraca panu Księciu pamięć oraz wygląd dziecka. Dobrze widzi się tylko sercem… Film kończy się odwiedzeniem pilota w szpitalu i diametralną przemianą matki, która nastąpiła nie wiadomo kiedy i nie wiadomo dlaczego. Koniec.
Choć jest to film dla dzieci, boli mnie że odcina się je od całej palety uczuć i własnych przemyśleń, na rzecz ugrzecznionej dopowiedzianej wersji z ogranym do bólu zakończeniem. Zignorowano tutaj możliwość pozwolenia widzowi na własny odbioru historii.
Film dopiero co wszedł do kim, więc w Internecie nie ma jeszcze zbyt wielu recenzji. Jednak z tego, co zdążyłam przeczytać, wszystkie raczej wyrażają swój zachwyt, nie dostrzegając wad. Według mnie produkcja mogłaby być dużo lepsza i wnosić coś nowego, gdyby dokręcić kilka scen i zmienić kierunek lotu. Ale nawet na dostępnym materiale, zdolny fan-editowiec* mógłby wprowadzić kilka przeróbek, które zdecydowanie poprawiłyby odbiór.
Poniżej, moja propozycja zmian.

1. Zmienić muzykę. Ta filmowa nie zapada w pamięć, jest raczej pospolita i miałka.
2. W całości usunąć ostatnią 1/3 filmu, opowiadająca pobyt na korpo-planecie.

3. Zasugerować, że staruszek umarł, gdy próbował po raz ostatni odpalić samolot i połączyć się z Małym Księciem. Scena ta wzbudza silne napięcie, gdy karetka zabiera pilota, a bohaterka uświadamia sobie, że pomimo straty, nie żałuje zawartej przyjaźni. Inicjuje to też przemianę matki.
4. Przemianę matki pokazać scenami kłótni i przemyśleń. Nie tak gwałtowna jak w córce, ale że zaczęła zastanawiać się nad swoim postępowaniem.
5. By silniej podkreślić, że bohaterka zrozumiała sens historii pilota, po jego śmierci, zbudować związek emocjonalny dziewczynki z przedmiotami kojarzonymi ze staruszkiem poprzez ważne sceny z przekroju całego filmu.
6. W ostatniej scenie pokazać pierwszy dzień w szkole na rozmowie kwalifikacyjnej – wyciąć scenę z początku, gdy dyrekcja zadaje pytanie „Kim chcesz zostać, gdy dorośniesz”. Wyciemnić ekran, pokazać jaśniejącą gwiazdę z końca filmu z połączeniem śmiechu Małego Księcia i pilota. Film zakończyć zdaniem, które pilot wypowiada w szpitalu „Będzie z ciebie wspaniały dorosły”.

* Fan-editowiec – osoba zajmująca się fan-editem, czyli fanowskim przerabianiem istniejących już produkcji, w celach artystycznego eksperymentu lub poprawienia filmu.